Wyciągam rękę po miętę
2017-07-27 12:30:30
Felieton z cyklu Pułtusk widzę
Kurde, upał jak cholera w ten poniedziałkowy ranek, chociaż po południu ma znowu lać, wiatr ma szaleć i może nawet spadnie grad. Nie wiem, czy ten dzisiejszy upał meteorolodzy zapowiadali, czy zdarzył się bez ich wiedzy – ostatnio im te prognozy zupełnie nie wychodzą. Zresztą jak upały. Ale dziś jeszcze GORĄC. Na ścieżkę leśną naszego NADLEŚNICTWA nie pojadę, dziś tam można się udusić i pewnie komary rypią do krwi. Zasłoniwszy okna, “przenoszę się” na plażę młodości, nad Narew, ale z prawej strony wyszkowskiego mostu – na dziką plażę. Zresztą nasze plaże zawsze dzikie jakieś były. Most w górze, my w dole, wśród piasku nad wodą, wśród niskiej trawy na brzegu – bo to przecież pastwisko dla krów. Trawa wystrzyżona zębiskami krowimi jak głowy obecnych małolatów. Wśród krów były i konie, te budziły moje obawy.
Zielony koc w kratę na piasku, obok zielone tataraki. Lubię wdychać ich specyficzny zapach. Niesie się, gdy krowy wchodzą do wody i wieczorem, gdy konie pławią się przed pójściem do DOMÓW. Woda się robi wówczas mętna, muliste dno daje o sobie znać. Ale nie wszędzie jest mulisto. Pod mostem, pod kamieniami, w przejrzystej wodzie, siedzą raki. NAUCZONA opowiadaniem taty, ich smaków proszę K, żeby mi kilka wyciągnął. Dla tatusia. Raka spróbuję dopiero będąc mocno dorosłą, w MILORDZIE, na imieninach, chyba, Andrzeja. “Robił” za garnie, ale go zjadałam. Z ciekawości smaku.
Leżąc PLACKIEM, wśród – bywało – suchych krowich placków, wyciągam rękę po miętę. Rozcieram ją w palcach, podtykam pod nos. Ale pachnie…
Leżymy i leżymy. K już CZARNY, ja też niczego. Nikt nie myślał o raku skóry – oby się opalić, na MURZYNA. Na masło kakaowe, na olejki, których zapach jeszcze czuję. Słodki, taki letni, upajający.
Jestem w bladoróżowym dwuczęściowym kostiumie plażowym, jakimś cudem kupionym w Pułtusku. Jest z frotte. I o dziwo, nie jest dla mnie za duży, chociaż jestem (prawie) jak anorektyczka. Włosy mam gęste, długie i kręcone. Ładna jestem, chociaż wtedy tak nie myślałam. Jakoś nigdy nie umiałam siebie kochać. Do kostiumu mam króciutki płaszczyk (?), bez rękawów, na suwak, z oblamówkami przy szyi. Leżymy wśród plażowych klamotów – na naszej plaży nie zadawało się szyku.
Czytamy. Gadamy. Prężymy się leniwie z przymkniętymi oczami. Jest K oczywiście (bo gdzie TY, tam JA i odwrotnie), Ulka Kazimierkowska, jest Mirek Antonowicz, Marylka Oryszewska – ta rzuca się w oczy – ma piękne włosy i jest wysoka, innym razem płowowłosa Lucynka Przewoźna, bywa Lilka Ciechanowska z Marianem, Rysiek Prusiński i Staś SUSEŁ Godlewski … nawet mój klasowy Wiesio Kulesza, ten w czarnych spodniach i białej koszuli, przy mojej ciotecznej siostrze Hance Archackiej z Cieplic. Jej mama, a moja ciotka Jadzia, przyjaźniła się z panią Basieńką Burawską, BURMISTRZANKĄ. A pan Jerzy Burawski zachodził do mojej drugiej cioci – Ceni Tałandziewicz, która mówiła na niego MÓJ BURASKU… Przyjaźnili się.
Nieraz trwamy na plażowym posterunku aż do wieczora. Chłodem wieje od Narwi, rodzice z dziećmi przychodzą taplać się w rzece. To taplanie to forma wieczornego mycia, a nasza błękitna rzeka to wielka… wanna.
Kończę moje PLAŻOWANIE. Zaraz zerwę liść mięty z przydomowego ogródka, rozetrę go w palcach…
GRAŻA