Wielka woda… Wspomnienia po 40. latach
2019-08-03 12:46:36
Pani Barbara Walkiewicz jest autorką kolejnej, publikowanej w TYGODNIKU PUŁTUSKIM, pracy literackiej (nagrodzonej), która wpłynęła na konkurs zorganizowany przez PBP im. Joachima Lelewela
Rok 1979 przyniósł Polsce zimę stulecia, a Pułtuskowi dodatkowo powódź stulecia. Mimo iż wiele symptomów wokół naszego miasta wskazywało na możliwość wystąpienia powodzi, to nikt, albo prawie nikt nie przypuszczał, że WIELKA WODA może być aż tak wielka. Oto mały przyczynek na poparcie takiego stanowiska.
Z racji sprawowania funkcji inspektora oświaty byłam wówczas członkiem Komitetu Przeciwpowodziowego. Kierowany przeze mnie Wydział Oświaty mieścił się w Domu Nauczyciela, w którym znajdował się także Miejski Zespół Ekonomiczno Administracyjny Szkół oraz Biblioteka Pedagogiczna i Poradnia Pedagogiczno – Psychologiczna. Kiedy prawdopodobne stawało się wystąpienie powodzi, poleciłam przeniesienie archiwum oświatowego z pomieszczenia na parterze budynku na I piętro. Usłyszałam wówczas od dyrektora MZEAS i innych pracowników: “Ależ to niepotrzebne, tutaj woda nigdy nie dotrze”. Przekonanie takie było, bowiem nie wyobrażano sobie, że następna może być jeszcze większa i bardziej tragiczna w skutkach niż poprzednie. Jednak ja, czując brzemię odpowiedzialności za powierzone mi mienie, oczyma swojej wyobraźni widziałam tomy akt skrzętnie gromadzone latami przez moich poprzedników zalane przez wodę. Nie mogłam dopuścić, aby stało się to faktem. Podtrzymałam swoją decyzję. Akta zostały przeniesione i tym samym uratowane przed zalaniem.
5 kwietnia pełniłam dyżur w Ratuszu. Zmienialiśmy się zwykle o godzinie 18.00. Kilka minut przed tą godziną przyszedł zmienić mnie pan Stanisław Bagiński, dyrektor PSS. Kiedy ubierałam się już do wyjścia, wpadł do Ratusza któryś z pracowników urzędu z okrzykiem:
“Wały przerwało”. Wybiegliśmy przed Ratusz. Oczom naszym ukazał się widok, którego nie zapomnę do końca życia. Od strony Studium Wychowania Przedszkolnego ogromna, niewyobrażalnie wysoka ściana wody pędziła przed siebie zalewając rynek i wszystko co na nim stało. Gdyby nie groza, którą to zjawisko ze sobą niosło i świadomość nieuchronnego kataklizmu, można byłoby podziwiać jego piękno. Było jak spadająca z góry kaskada, która zachwyca oczy patrzących. Jednak nasze odczucia były, zgoła, inne. Ogarnęło nas przerażenie i zupełna bezsilność wobec żywiołu.
Kilka minut później rozległy się syreny alarmowe. W Ratuszu stawili się jeszcze ci członkowie Sztabu Przeciwpowodziowego i ci pracownicy, którzy zdołali tam dotrzeć przed zalaniem. Rozdano nam wszystkim buty gumowe, które, nawiasem biorąc, były najbardziej pożądanym wówczas obuwiem. Widząc ogrom wody na rynku, uświadomiłam sobie, że może ona sięgnąć także Domu Nauczyciela. Żal mi się zrobiło dywanu na holu, jak też stojących tam stolika i krzesełek wykonanych artystycznie przez rzemieślników. Wspólnie ze swoim współpracownikiem dostałam się od strony ul. Wolności do Domu Nauczyciela, żeby przenieść wspomniany wyżej sprzęt na górę. Zajęło nam to kilkanaście minut, a kiedy wychodziliśmy, czy raczej wybiegaliśmy, schody budynku były już zalane. Woda wlewała się od strony kanału. Doceniliśmy wówczas walor butów gumowych, co jeszcze nie raz miało miejsce. Tą samą drogą dostaliśmy się do Ratusza, pod który już podpływała woda. Zarówno tam, jak i w całym mieście zgasło światło. Zmoczeni i zziębnięci przy nikłych płomykach świeczek, czekaliśmy na ewakuację. Odbyła się też naprędce zorganizowana narada Sztabu Przeciwpowodziowego w bardzo okrojonym składzie. Wszyscy mieli stawić się o godzinie 6.00 rano w budynku poczty, dokąd miał być przeniesiony Sztab. Przed północą przyjechała po nas amfibia. W drodze powrotnej przeżyliśmy chwile grozy, kiedy pojazd przechylił się niebezpiecznie i stanął. Wśród pasażerów amfibii rozległy się okrzyki przerażenia i wzywanie imienia boskiego: “O Jezu, o Matko Boska”. Spodziewaliśmy się najgorszego. I tylko kunsztowi żołnierzy obsługujących pojazd należy przypisać, że po dłuższych manewrach amfibia ruszyła, a my wyszliśmy z tego bez szwanku. Prawdopodobną przyczyną problemu było zahaczenie gąsienic o wystające korzenie drzew rosnących nad kanałem, co nie pozwalało na dalszą jazdę. I tak powoli, w żółwim tempie, z duszą na ramieniu, dopłynęliśmy amfibią do placu Teatralnego, a stamtąd, już na piechotę, udaliśmy się do swoich domów.
Nazajutrz rano zebrał się Sztab Przeciwpowodziowy, który nakreślił zadania dla poszczególnych jego członków. Ja byłam odpowiedzialna za zakwaterowanie powodzian. Umieszczaliśmy dotkniętych powodzią w internatach, a także szkolnych salach lekcyjnych. Potrzebny sprzęt i pościel sprowadzaliśmy dodatkowo ze szkół, w których były organizowane kolonie letnie. Pomocy, nie do przecenienia, udzielało nam wojsko. Na wysokości zadania stanęli dyrektorzy szkół i bursy w górnej części miasta, którzy polecili uruchomić stołówki szkolne i wydatnie wspierali nasze działania. Na słowa szczególnego uznania zasługuje dyrektor Zespołu Szkół Zawodowych pan Władysław Piotrowski.
Z rozmowy kierownika internatu Zespołu Szkół z dyrektorem.
Kierownik: “Panie dyrektorze, a skąd my weźmiemy pieniądze na żywienie powodzian?”
Dyrektor: “O pieniądze będziemy martwić się później. Teraz ludzie muszą być najedzeni.”
Pracowaliśmy pełną parą, nie licząc godzin spędzanych na załatwianiu spraw i rozwiązywaniu problemów, których nie brakowało. Nie przeszkadzał fakt, że trudno było wówczas spotkać kogoś ze Sztabu zdrowego, nie przeziębionego i nie zachrypniętego. Leki przeciwgorączkowe były bardzo w cenie.
Przez najbliższe dni dolna część miasta odcięta była przez wodę. Można było tam dostać się tylko przy pomocy amfibii albo łódki. W Domu Nauczyciela, gdzie miałam swoje biuro, woda sięga połowy schodów prowadzących na piętro. Chcąc załatwić nie cierpiące zwłoki sprawy urzędowe, dostawaliśmy się tam łódką. Nieocenionym był dyrektor MZEAS pan Wojciech Kownacki, który podwoził nas pod schody budynku, skąd (w nieodzownych butach gumowych!) dostawaliśmy się na piętro. W pamięci utkwił mi także obraz żołnierza, który na kanale walczył rozpaczliwie z uciekającą mu, znoszoną przez prąd, łódką. Na ratunek pospieszyli panowie: wspomniany już wyżej dyrektor MZEAS i mój zastępca, ratując go od niechybnego pochłonięcia przez nurt rzeki.
9 kwietnia saperzy uruchomili most pontonowy biegnący od placu Teatralnego wzdłuż ulicy Armii Czerwonej aż do Ratusza. Przechodząc tym mostem można było zobaczyć bezmiar zniszczeń, których dokonała nasza błękitna Narew. Widok był przerażający i przygnębiający. Trudno było uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno toczyło się tu normalne życie, że z okien sklepowych witały nas wystawy, manekiny prezentowały najnowszą modę, a w księgarni można było wyszukać nowości wydawnicze, To, w co zamieniła się ulica z całą jej infrastrukturą wzbudzało w człowieku lęk przed żywiołem i pokorę wobec potęgi natury.
Z drugiej strony, na wielki szacunek i pochwałę zasługiwała postawa człowieka w walce z nieposkromionymi siłami przyrody i umiejętność radzenia sobie nawet w ekstremalnych sytuacjach.
Powstanie mostu ułatwiało znacznie popowodziową codzienność zarówno dla dotkniętych kataklizmem jak i tych, którzy dla nich pracowali. Most służył wszystkim. Także zakochanym. To właśnie po tym moście przechodziłam w czas wielkanocny do Ratusza na uroczystość zawarcia w USC związku małżeńskiego, w którym panną młodą była moja sekretarka Wandzia.
Mijały trudne chwile, pełne nadziei na lepsze dni. Woda stopniowo opadała, miasto powoli wracało do normalnego (?) życia.