pultuszczak




PUŁTUSK WIDZĘ. W OGRODZIE CIOTKI CENI

2019-10-18 1:05:30

Córce

Naprzeciwko naszego domku (DOMKU, bo był dołączony do naprawdę wysokiego budynku, czyli DOMU) przy Kościuszki 8, rozciągał się naprawdę zaczarowany ogród pani Czulińskiej. 

Wciąż jest we mnie. Jak w nim zielony domek, drewniany, w którym mieszkały samotne panie. Ten domek był taki… rozciągnięty. Może dlatego do dziś lubię takie rozłożyste, parterowe budynki.Widoki więc miałam jak marzenie. Z przodu ogród pełen kwiatów, z alejką prowadzącą do tegoż zielonego drewniaka, a z tyłu ogródki  – nasz i sąsiadów. No i wygon, zielony wąwóz, a jak przyszła zima – to biały. Te ogródki za naszym podwórzem (nie podwórkiem, bo to była spora przestrzeń  z dużym, śmierdzącym śmietnikiem i jeszcze gorzej cuchnącym wychodkiem i chlewikami, w których mieszkańcy kamienicy trzymali świnki i króliki) kojarzą mi się z winniczkami i zielonymi, tłustymi liszkami na kapuście. Piękne miejsce – warzywniaki! Ale gdzie im tam było do ogrodu z przeciwnej strony Kościuszki. Te kwiaty… Rosły jak szalone i jak szalone kwitły: ostróżki, róże, rumianki, a wiosenką tulipany i narcyzy. Kiedy w upał mdlały im płatki i opadały na spieczoną ziemię, Ania Własiuk i Ela Sobieraj zbierały je do koszyczków. Potem sypały tym barwnym deszczem w kolegiacie.Kwiaty w ogrodzie pani Czulińskiej to jedno, drugie to owoce: np. omszałe, granatowe, duże jak piąstka  niemowlaka śliwy. Były też białe, znaczy zielonkawo – żółte. Też smakowite. Przy ich jedzeniu sok lał się po brodzie, który ścieraliśmy lepkimi dłońmi. Były zielone gruszki z żółto – czerwonym rumieńcem, jabłka, ale te pamiętam najmniej, i winogrona. Nimi obrośnięty był domek w ogrodzie. 

Wszystkie te owoce były niezwykle dorodne i niezwykle smaczne. Miały jednak jedną wadę – trzeba było za nie płacić. A niedaleko, bo na Mickiewicza, ciotka Cenia Tałandziewiczowa miała, również czarodziejki, ogród. Tam mnie i siostrę wysyłał tatuś na owocową wyżerkę, do swojej starszej siostry, pani dobrze wychowanej, kulturalnej, oczytanej, dobrze ożenionej. Niestety, nieszczęścia jej nie ominęły – najpierw umarł jej syn Wiesław, potem mąż Mieczysław, którego ojciec był przed wojną wiceburmistrzem Pułtuska.

Tylko jedna z moich ciotek miała ogród. Zosia Zalewska, mama Władka, pracowała w pułtuskich sklepach spożywczych, potem była bufetową na starej stacji autobusowej (ale chyba i na nowej). Marynia Błaszczakowa (mama Irenki Rońdowej)  miała restauracyjkę na 3 Maja (jej męża, a naszego wuja nazywaliśmy, o matko, KNUREM, chyba ze względu na jego tuszę. Tak naprawdę lubiliśmy go, ale nie jego dłuuugie toasty przy stole u Ceni). Antek Ciszewski, doskonały krawiec, ojciec Marka, Jacka i Eli mieszał wówczas w kamienicy swoich teściów Osowieckich w alei Polonii (z tej rodziny ks. Jaś Osowiecki, brat żony Antoniego, Krysi) – ogródka dorobił  się znacznie później. Muszę się tu zatrzymać  przy ciotce Marysi, do której chodziłyśmy z siostrą, prowadzone przez tatusia. W niedzielę. Marysia do południa chodziła w eleganckim szlafroku, paliła papierosy w długiej fifce i pachniała tak, jak nie pachniały inne moje ciotki.  Dziś wiem –  likierem. Z dziećmi się raczej nie bratała, ale i tak ją lubiłam… Jako dziewczyna Marysia była piękna, dobrze ułożona – była pokojóweczką w zamku Radziwiłłów w Nieświeżu, gdzie poznał ją młody Błaszczak hasający na motocyklu – tak niesie rodzinna wieść.

I jak tata dał nam rozkaz, żebyśmy poszły do Ceni (babci Dareczka Stadnika i Izki Kosiorek) po owoce, to szłyśmy. Z koszyczkiem. Ja pierwsza, siostra za mną, bo trochę żyłyśmy ze sobą  jak pies z kotem. Więc z Kościuszki skręcałyśmy w aleję Wojska Polskiego, w prawo,  potem w lewo w 17 Sierpnia, potem znowu w lewo w Mickiewicza. Raz, przy stawie, obecnie zasypanym, gdzie dziś duży parking naprzeciwko CZWÓRKI, widziałam kurę na wodzie. Goniona przez dużego psa, z impetem wzbiła się w powietrze i osiadła na stawie. Wciąż mam w sobie ten obrazek.

I ten, że stoję przy krzewie agrestowym, na końcu ciocinego ogrodu, i rozchylam kolczaste gałązki, aby dostać się do dużych, żółtych, owłosionych owoców. I jeszcze ten przy krzewie porzeczek, czerwonych, zwisających dużymi gronami. Za czerwonymi porzeczkami rosły białe, a właściwie żółtawo-mleczne, słodziutkie, przy których nie krzywiło się ust. No i jeszcze bździochy, czarne, duże, soczyste porzeczki. Mam do nich słabość. W ogrodzie rosły też gruszki klapsy i orzechy włoskie, ale żebyśmy przynosiły je do domu,  nie pamiętam.

Kiedy idę ulicą Mickiewicza (też mam do nie słabość – pewnie w związku z panią Janeczką Kownacką – Turek, która raczyła mnie opowieściami o przedwojennej Mickiewcza), mijam pięknie odnowiony dom ciotki Ceni, który po śmierci Edzia Stadnika stał się domem kobiet – Grażyny i Bożeny. WIDZĘ siebie i moją siostrę Krysię w gąszczu zieleni. Widzę nas w sukienkach z kory, białych, w czerwone kropki myszkujących pośród krzewów i drzew.

I te krzaczki za płotem, i ta zieloność, i te obrazy w mojej skołatanej wspomnieniami głowie, wszystko to jest dla mnie smuteczkiem, a nawet sporym smutkiem prowadzącym mnie do tych, których już nie ma –  na cmentarz Świętokrzyski i na pierwszy, na Kościuszki oczywiście.

Na zdjęciu z koleżankami  (fot. pozyskana z GRUPY Pułtusk i jego mieszkańcy na starych fotografiach) – w środku – moja ciocia Jadzia, siostra Marysi, Zosi, Ceni, Antka i Bolka (o których pisałam) oraz Eugeniusza, Władysława, Stanisława, Juliusza i Józefa (dzieci dwu matek, obie Modzelewskie z Modzel w BIAŁOSTOCKIEM). 

GRAża

 

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *