ZE WSPOMNIEŃ (ROK 2006)
2022-07-12 6:10:07
Oto list, który napisała pani Elżbieta Laskowska, pułtuszczanka, absolwentka pułtuskiej CZWÓRKI, jeszcze tej z ulicy Kościuszki. Otrzymałam go drogą mejlową, przyszedł z Włoch, i jest jakoby odpowiedzią na felieton mojego autorstwa, w którym znalazły się wspomnienia pana Andrzeja Ryczanowskiego, też pułtuszczanina. List jest piękny – ciepły i świetnie przenosi w czasy szkolne, przywołuje zdarzenia i ludzi, nawet smaki. Dla takich czarownych wspomnień warto go przeczytać, mimo że “trzeba patrzeć do przodu”
Sprawiła mi Pani wielką frajdę swoim felietonem. Przede wszystkim wywołał we mnie falę wspomnień i wzruszenia, przed którymi zawsze się bronię, bo wytrącają mnie z równowagi, którą z trudem buduję dzień po dniu. A więc żadnych sentymentów, przekopywania przeszłości – trzeba patrzeć do przodu. Ale jakże można się oprzeć temu syreniemu śpiewowi: obrazom przywołanym przez mojego uroczego towarzysza szczenięcych lat, dzisiaj statecznego mężczyznę – Andrzeja Ryczanowskiego. Ileż strun poruszył w moim sercu, moje myśli wracają do tamtych błogosławionych lat: beztroskich, bezpiecznych i słodkich jak krówki – ciągutki i raczki, i kukułki, które w tymże samym sklepiku, który przywołuje do pamięci, można było kupić na sztuki. Nie wspomniał Panny Bochenkówny! A to dopiero była postać! Na chwilę zamykam oczy i widzę ją, jak żywą: kruczoczarne włosy, uróżowione policzki, buty na wysokiej korkowej koturnie, obiekt pożądania 10-letnich kobietek. Malownicza, okryta szalem, bardzo teatralna w gestach, mówiąca z emfazą. Przeżyła Ravensbruck, a my w naszej okrutnej dziecięcej nieświadomości robiliśmy jej na złość, wiedząc, że to ją wyprowadza z równowagi (najgorsze, że nie pamiętam już, co to było). A więc Panna Bochenek miała ogromną namiętność do teatru i dawała temu upust, organizując przedstawienia szkolne. Już nie pamiętam, czy inscenizowaliśmy teksty literackie, czy ona sama była ich autorką. Była z tym pyszna zabawa, zaczynała się o podziału ról, uczenia się tekstów, prób, przygotowywania kostiumów. Nasza reżyser czuła się w tym jak ryba w wodzie, a my czuliśmy się jak prawdziwi aktorzy. Aż wreszcie nastawał gorączkowy dzień premiery. W sali gimnastycznej, która w ten dzień zmieniała się w salę teatralną ze sceną, prawie jak prawdziwa, i kurtyną, zza której z przejęcia wyglądaliśmy, jak powoli zapełniała się naszymi rodzicami, ciociami i wujkami.
A potem trema, która czasami płatała nam figle i zapominało się tekstu, i “Marzenie” Schumanna grane za sceną przez naszego znakomitego nauczyciela muzyki pana Stanisława Piotrowskiego. I nikomu nie przeszkadzało, że bohater prostaczek udaje, że gra na skrzypcach nie jakieś tam “oj dana dana”, które w tym momencie byłoby jak najbardziej na miejscu, ale wzniosłe tony. Ale tak było ładniej i bardziej światowo. I o to chodziło. Ach, gdzież te niegdysiejsze śniegi!
A potem zbliżał się wielkimi krokami utęskniony koniec roku szkolnego, zazwyczaj około świętego Jana. I następował sądny dzień dla róż, lewkonii i peonii z ogrodu pastwa Czulińskich, który rozciągał się od ulicy Kościuszki aż do Zastodolnej. Bo każdy uczeń odświętnie ubrany podchodził przejęty do nauczycielskiej katedry z bukietem kwiatów (szczytem luksusu było opakowane z celofanu). I otrzymywał świadectwo, a co poniektórzy nagrodę książkową z wykaligrafowaną przepięknie dedykacją. I już od południa zaczynała się wakacyjna laba. Dzieciarnia z mojego podwórka czynszowej kamienicy przy Kościuszki 43, własność pani Żbikowskiej, zaopatrzona w blaszane bańki (zwane potocznie kankami) i suchy prowiant ładowała się na furmankę zaprzężoną w konia i wyruszało się na jagody do gromnickiego lasu. Koń niespiesznie przebierał kopytami, podróż (całe pięć kilometrów) wydawała się nie mieć końca. Aż wreszcie dojeżdżało się na skraj lasu, siadało się wokół wielkiego kamienia (ciekawe, czy jeszcze się tam znajduje?) i zaczynało się tłuczenie jajek na twardo i zajadanie pajd chleba grubo posmarowanych masłem “od baby” kupowanym na targu, w osełkach zawiniętych chrzanowe liście. A potem szło się w las. Nikt nie bał się kleszczy, co najwyżej żmij. Każde z nas wiedziało dokładnie, jak wygląda żmija, a nie jakiś tam głupi zaskroniec, ten nie robił na nas większego wrażenia. Wracało się do domu nieprzytomnie zmęczonymi, z buziami i rękami czarnymi od jagodowego soku.
Dziękuję Pani za wciągnięcie mnie do zabawy. Pozdrawiam Elżbieta Laskowska
***
PS Gdyby ktoś z CZWÓRKOWICZÓW, po 16 latach od wspomnień PANI ELI, przysłał mi swoje, byłabym uradowana i wdzięczna.
Wspomnienia wyszperała Grażyna M. Dzierżanowska, też CZWÓRKOWICZKA, polonistycznie wychowana przez panie: Stanisławę Bochenek i Halinę Król. Zdjęcie z archiwum rodzinnego GMD – klasa z wychowawczynią p. Zadrożną oraz z FB – też CZWÓRKOWICZKI – Hanny Sadkowskiej – Wiśniewskiej.