pultuszczak

Facebook




TAKIE TO BYŁY ZABAWY

2022-01-07 7:54:57

Zima-lato – obie pory roku… pasują do siebie ze względu na przeciwstawność, wyrazy są antonimami. Przeciwstawność więc przyświecała naszemu pomysłowi, by spytać pułtuszczan, jak się bawili i zimą, i latem. Ci, do których się zwróciliśmy, powiedzieli TAK, co nas ucieszyło. W ten sposób, wspólnie, stworzymy opowieść o tym, jak i w co bawili się przedstawiciele kilku pokoleń pułtuszczan, dziewczynki i chłopcy Z TAMTYCH LAT. Dziś wspomnienie Anety Szymańskiej, Tomasza Sobieckiego i pomysłodawczyni cyklu

ANETA SZYMAŃSKA
Kiedy myślę o swoim zimowym dzieciństwie w Pułtusku, zawsze przychodzi mi na myśl obraz Pietera Bruegela Starszego “Zimowy pejzaż z łyżwiarzami i pułapką na ptaki”. Dlaczego? Malarz przedstawia pozornie sielski widoczek, zaśnieżony krajobraz, ludzie cieszą się urokami aury, spacerują i ślizgają się na zamarzniętej rzece. Dopiero przy dłuższym przyjrzeniu się, w prawym dolnym rogu obrazu widzimy zastawioną pułapkę na ptaki. Obraz jest alegorią niebezpieczeństwa, prośbą o rozwagę i zachowanie uważności podczas zimowych zabaw. Takie było moje dzieciństwo w Pułtusku, nierozważne! Mieszkałam na tzw. osiedlu Kościuszki, a stąd tylko zjazd sankami z wygonu na ulicę Baltazara i już jesteśmy na rozlewiskach dawnych łąk pana Grąbczewskiego. Sam już wygon był wyzwaniem ekstremalnym, mnóstwo dzieci zjeżdżało długą skarpą wprost na ulicę, w tym czasie nie było, aż tak dużo samochodów, ale jednak znam parę osób, które straciły tam zęby i połamały kończyny dolne czy górne. Nie mieliśmy rodziców, którzy szaleli, kiedy nie odbieraliśmy telefonów komórkowych przez 5 minut, ba, my w ogóle nie mieliśmy telefonów. Plecaki po szkole w kąt, sanki i łyżwy pod pachę i na tak zwaną górkę śmierci, stromą i bardzo niebezpieczną, na której nie dało się zatrzymać. I albo masz fart i nie jedzie samochód, albo go nie masz… Były zawody, kto dalej, kto przeleci przez ulicę i zatrzyma się na łąkach.

Jesienią woda  rozlewała się po całej szerokości pól na ul. Baltazara. Teraz tam pobudowano wiele nowych domów, osuszono teren i zagospodarowano go, a  kiedyś to był zimowy raj. Sprawdzaliśmy codziennie, czy już można szaleć, czy woda zamarzła i lód  nadaje się do ślizgania… Co to była za radość! Miałam najpierw łyżwy dwupłozowe, normalnie starożytność, potem rodzice kupili mi figurówki, niestety nie rosły razem z moją nastoletnią nogą, ocierały, ale czy to ważne? Ten dreszczyk emocji, kiedy z łąki przedzieraliśmy się na zamarznięty kanał, lód trzeszczał, tupaliśmy łyżwami czy bezpiecznie… Ale ta wolność i frajda z zakazanej zabawy!  Mam nadzieję, że moje dzieci nie będą tego czytały, chociaż teraz już nie ma takich zim, no i jest miejskie lodowisko, na którym można bezpiecznie jeździć na łyżwach.

A pułtuskie lato? Lato mojego dzieciństwa to obraz Augusta Renoira “Śniadanie wioślarzy!”. Każdy powie: “Tak, Narew, kąpiele, ogniska na brzegu rzeki…”, ale dla mnie to wychodzenie z rodzicami na nieistniejącą już przystań na terenie obecnego Domu Polonii. Pachniało wierzbą, impregnowanym drewnem i był piękny widok na okolicę. Ale nic nie było smaczniejszego, niż pascha w Światowidzie przy Rynku, szkoda, że usunięto tę piękną drewnianą rzeźbę słowińskiego boga, który był na środku tej restauracji. No nic, pozostał smak tego absolutnie genialnego deseru, który jadłam co niedziela w letnie miesiące. Cudownie zimny sernik – tyle razy próbowałam odtworzyć jego smak, niestety już nie ma takiego mleka, które pozwoliłoby na przygotowanie paschy. I te panie kelnerki w długich czerwonych sukienkach z małym białym fartuszkiem… Jakże ja chciałam szybko dorosnąć i mieć taki strój! Niestety, moje marzenie się nie spełniło, ale pozostał sentyment i nostalgia….

TOMASZ SOBIECKI

ALE Z CZASEM GÓRKI MALAŁY

Dorastając, nie uświadczyłem tak mroźnych zim znanych mi z opowieści pokolenia rodziców o wyprawach na łyżwy na nadnarwiańskie łąki. Nie oznacza to jednak, że zimy były okresem straconym. Pierwszy Mount Everest jaki pamiętam, to była górka w przedszkolu przy ul. Krajewskiego, do którego uczęszczałem.

Zjazd na sankach był obowiązkowym zimowym elementem także w późniejszych latach. Kolejnym “odkryciem” była górka schowana pomiędzy blokami przy przedszkolu nr 5. To już było COŚ! To była niesamowita frajda, ale z czasem górki “malały”. Niedawno nawet przechodząc przy górce na Krajewskiego zastanawiałem się, jak można było z niej zjeżdżać. Przecież jest tak niewielka.

To trochę jak w życiu – z biegiem czasu nawet wydawać by się mogło, że największy szczyt staje się osiągalny. Na pewno nie zapomnę też zimowego zjeżdżania na workach z sianem z górki w “dębniku” w Lipie. Zapamiętam też na zawsze bitwy na śnieżki po zakończeniu lekcji w “czwórce”, które to bitwy odbywały się zwłaszcza w pierwsze śnieżne dni.

LATO SPĘDZAŁEM W LIPIE

Lato zaś spędzałem przeważnie w Lipie. Wiele było letnich aktywności, ale jako że łamy gazety nie są z gumy, wymienię tylko kilka z nich. Numerem jeden była oczywiście dzika plaża w Kleszewie. To było bardzo uczęszczane miejsce, być może ze względu na niedużą głębokość Narwi w tym miejscu. Często trudno było znaleźć wolne miejsca na tej plaży. W okresie letnim można było tam spotkać wielu znajomych ze szkoły.

Oprócz pływania czy opalania nie brakowało także innych… atrakcji. Pamiętam panikę, jaką nieraz wywoływały krowy wchodzące do rzeki na drugim brzegu od strony Ponikwi. Zabrzmię może trochę jak zgryźliwy tetryk, ale to były czasy, kiedy można było się przekonać, że mleko faktycznie dają krowy, a nie “rośnie” ono na półkach w sklepie.

Jakieś dwa lata temu zajrzałem w to miejsce – na rowerze. Droga byłaby nie do przebycia, gdyby nie rower, nieprzejezdna – plaża jest zarośnięta i zapomniana przez ludzi. To chyba sprawka, a raczej zasługa plaży miejskiej, bo mieszkańcy mogą wypoczywać w bezpieczny sposób, bliżej miasta.

Z sąsiadami bliższymi i dalszymi tworzyliśmy zgraną paczkę, nie było chyba dnia, w którym nie spotkalibyśmy się na drodze i nie zrobili rowerowego objazdu. Zamiłowanie do dwóch kółek zostało mi na dłużej. Częsta była też zabawa w wojnę, z użyciem specjalnie w tym celu skonstruowanych przez nas drewnianych karabinów.

Czasem ponosiła nas fantazja. Pamiętam, jak pewnego razu urządziliśmy sobie wyścigi na podwoziu od wózka dziecięcego. Pech chciał, że zjeżdżając z górki, trafiłem kołem w wystający kamień i rajd skończył się dla mnie rozlewem krwi większym niż wspomniane wcześniej wojny.

Takie to były czasy, a zarazem przykłady powodów, dlaczego mężczyźni żyją krócej.

(Zdjęcia z archiwum domowego pana Tomasza)

GRAŻYNA MARIA DZIERŻANOWSKA
Moje dzieciństwo, więc i dziewczyńskie zabawy zimą i latem, związane były i z ulicą Kościuszki, i z naszą szkołą CZWÓRKĄ. Związane nierozłącznie, jak z podwórkiem zabudowanym w koło, z ogródkiem, z wygonem i kanałkiem, pobliskim spacerniakiem, ba, z cmentarzami.

CZWÓRKA stała sobie przy Kościuszki. W dni targowe, we wtorki i piątki, trzęsła się i podskakiwała od żelaznych wozów konnych, którymi okoliczni chłopi podążali na rynek. Szkolnym murom może i szkodziła, ale nie uczniom, szczególnie chłopakom, którzy czepiając się wozów, mieli jazdę za darmochę. Bywało, że woźnica chlasnął batem po plecach śmiałka, ale ten co podjechał, to podjechał. My, dziewczyny, pytałyśmy: “Można usiąść z tyłu wozu?”. Niekiedy było można, więc goniłyśmy wóz i hop na żelaźniak, a potem zeskok z wozu, najczęściej przy RUSKU, przy cmentarzu. Na jego tyłach rosły konwalie i kluczyki. To wiosną, a latem poziomki. Cmentarze były obecne w naszym dzieciństwie, bowiem Kościuszki to ulica prowadząca do ostateczności, to nią sunęły wszystkie pogrzeby, a my, dzieciarnia, za nimi. Pogrzeby! To były pochody pochodów!!! Spektakle pełne kwiatów, żałobnic z welonami i trumną, która zdawała się frunąć nad tłumem. Baliśmy się ich, ale i ekscytowały nas. Bywało, że odchodząc z cmentarza, mówiłyśmy sobie:”Ale było! Ludzie tak mocno płakali!”.

Niedaleko szkoły był wygon – pierwszy i dla nas najpiękniejszy, miejsce naszych uciech, zabaw i rozbitych kolan. Ocieniony z dwu stron, zielony wąwóz, prowadził do brudnej kanałkowej wody, do której z prawej strony toczyły się śmierdzące, szaro-brudne ścieki, zaś z lewej strony było ładniej, szczególnie wiosną, kiedy płaczące wierzby wychylały zza kolczastego drutu sploty zielonych warkoczy. Po tej ładniejszej stronie mieszkała PANI z KOZĄ, baliśmy się jej, tej PANI, była zaczepna, wrzeszczała na nas, kiedy sankami wjeżdżaliśmy w druciany płot, ale też kiedy pokonywaliśmy kanałek w pobliżu jej nadwodnej działki.

Kto podążał do szkoły od strony miasta, musiał minąć kuźnię panów Wiśniewskich. Budziła zainteresowanie. Była czynna przez cały rok, wydobywał się z niej zapach palonego kopyta – dla mnie piękny. Zatrzymywaliśmy się przed nią, gapiliśmy się na tę kuźnię, na prace w niej. Nikt nas nie przeganiał. To były chwile wytchnienia od ciągłych zabaw, gonienia po okolicy. Ciekawe, nigdy nie zapuszczaliśmy się do Rynku, jeśli już to raczej do cegielni, gdzie pracowali rodzice Basi, czyli w stronę Moszyna. Albo na Trzeciak, gdzie był spacerniak porośnięty drzewami i krzewami. Wśród tych krzewów kryli się ze swoimi miłostkami koszarowi żołnierze ze swoimi pannami. To ich podglądaliśmy, to im przeszkadzaliśmy, rzucając w ich stronę kulami z rzepów. A że sprawni i cisi byliśmy jak zające, przeto zdarzało się podejść parę tak blisko, że rzepy lądowały we włosach panienki. Ta zabawa niosła wiele emocji, lubiliśmy ją, często więc umawialiśmy się NA PARKI.

Lato. Kojarzyło się nam z ogrodem pani Czulińskiej. Ogród był ogromy, pełen przeróżnych drzew owocowych i kwiatów, z alejką wysadzaną różami, makami, ostróżkami, wielkimi rumiankami. Kiedy kwiaty mdlały i gubiły płatki, dziewczynki SYPIĄCE w kolegiacie, zbierały je do swoich koszyczków. Sypała Ania Własiuk i Ela Sobieraj, to im pomagałam zbierać płatki leżące na ziemi. Po płatki chodziłyśmy też na łąki, na Baltazara. Ileż tam było kwiatów, siedziały między babką lancetowatą a szczawiem, trawą i krwawnikiem.

Lato było piękne, ale i jesień cudnie rozkładała barwy na wygonie. Ileż tam leżało liści. Morze liści – żółtych, brązowych i czerwonych, pomarańczowo-zielonych… Sfruwały z dwu stron – z ogródków mieszkańców przy Kościuszki 8 i z zacienionego ogrodu, po którym majestatycznie spacerował doktor Jankowski, pracujący w zakaźniaku na dalekiej Kościuszki. Kiedy gnaliśmy po wygonie, słychać było wyraźny szelest schnących liści. Nogi brodziły w tym liściastym dywanie, przesuwały zwały liści butami, pozostawiając w tyle tunel przy tunelu. Dwie nogi, dwa tunele… To była fajna zabawa. Dopóki jesień była ciepła, chłopaki z Rynku szli z domu do szkoły i na odwrót przez wodę. Nogawki krótkich jeszcze gatek podnosili jak się dało najwyżej i szur do kanałku… Że się tam gacie zamoczyły? Albo trepki niesione nad wodą… A kto by się tam tym przejmował. Wiosną obowiązywał ten sam rytuał. Trochę niebezpieczny, bo można było wejść na szkło, a co jeszcze gorszego, na kolczasty drut… I nie raz się to zdarzało.

Latem moczyliśmy się w wodzie długie godziny. Wracaliśmy z plaży przez kanałek, tuż przed… bydłem. Po przejściu tego zwierzęcego pochodu wygon pachniał wodą i wodnymi roślinami i… moczem krów, i krowimi “plackami”. To był dla nas ciekawy pochód. Przyglądaliśmy się mu.

Nieraz, szczególnie w niedzielę, tańczyliśmy przy melodiach akordeonu. Mam takie zdjęcie, ja tańcuję z siostrą Krysią, Ania Własiuk z młodszym braciszkiem. Może nas było więcej – tancerzy i tancerek, ale oko aparatu ujęło jedynie dwie pary. Pewnie gdzieś poza kadrem tańcowała Hania, młodsza od Ani i mnie. A gdzie był Bogdan, gdzie bracia Polewaczowie? Nasi RODZICE przyglądali się nam siedząc na ławce pod jabłonią, która rodziła smaczne śmietanówki, zielone z żółtym… placykiem. Tuż za jabłonią był spadek terenu porośnięty czarnym bzem i krzewami śnieguliczki. To także ta zieleń dawała cień i chłód naszemu wygonowi.

Kiedy nadchodziła zima, coraz chłodniej było w naszych czwórkowych klasach. Nieszczelne okna dmuchały zimnym wiatrem, piec nie dawał tyle ciepła, ile byśmy chcieli. Ciekawe, że w klasach było nam zimno, ale na wygonie wysłanym białym puchem już nie. Drzewa stały w zimowym bezruchu, w czapach śniegu, a my w nieustannym ruchu – z sankami pod górkę, na sankach w dół, sznurem i pojedynczo, aż do zamarzniętej wody… Ci, dla których zabrakło sanek, zjeżdżali na butach, a lód był jak masełko albo jak marmurek… Ile było wrzasku, krzyku… My, z Kościuszki 8 – ja i moi najbliżsi kumple: Boguś Sadowski, Mirek Janczak, Stefek Polewacz, Basia Maszynowska, Zosia Ciszewska, ale te raczej rzadko (nie pamiętam, gdzie szalała na sankach Ewa Bocheńska – do obu wygonów miała mniej więcej jednakową drogę, a gdzie Hania Wojtaszek i jej bracia?), no i Rysiek Saliszewski SALCESON (ten to z początku ulicy)… Pełniliśmy na tym wygodnie codzienną wartę. Zupełnie nie pamiętam mojej serdecznej koleżanki Basi Jakubowskiej i Ewy Janczak, i jej siostry Magdy… Więc byłam na tym wygonie, ale do czasu, a ten związany był z moimi anginami i wtedy patrzyłam na saneczkarzy i łyżwiarzy ustawiających się do zjazdu jedynie przez wychuchaną szparkę w zamarzniętej szybie. A kolejka była długa, bo dzieci waliły na nasz wygon z różnych stron miasta.

Z perspektywy lat umarłe światy z zabawami w tle wydają się piękne… Z każdym rokiem piękniejsze…

PS Tematowi zabaw zimowych i letnich, w tzw. dawnych czasach, poświęcimy, w najbliższym czasie, sporo miejsca.

 

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *