NIE JESTEM SPECJALISTKĄ W JEDNEJ DZIEDZINIE
2023-01-26 12:20:45
Z Małgorzatą Katarzyną Dąbrowską rozmawia Grażyna Maria Dzierżanowska
Pani Gosiu, jakim dzieckiem, jaką dziewczynką pani była?No, nie byłam idealnym dzieckiem – zawsze sprawiałam jakieś kłopoty. Byłam niejadkiem i dzieckiem rozrabiającym. Trudno mi było wyjaśnić, że czegoś, co sobie wymyśliłam, nie wolno mi robić. Jak to nie wolno? Wszystko mi wolno! Uwielbiałam ciuchy i modę, i stroić się! – To po mamie. Musiałam być zauważana, stąd byłam ekstrawagancka. Ciuchy miałam z paczek, od pani Zabielskiej i Plagowskiej. Nie wszyscy mieli do nich dostęp. A były to rzeczy stosunkowo niedrogie i niepowtarzalne, często wręcz cudowne!
Rosłam, a kłopoty wraz ze mną. Nastolatkę trudno było w domu utrzymać. Uwielbiałam tańczyć. Na szczęście były dyskoteki – w Lutni w zimę i latem na przystani. Tańczyłam nawet z… zapaleniem nerek. Ambitnie i wciąż poznawałam nowe tańce, bo co rusz pojawiał się jakiś nowy układ taneczny. Chcąc być modnym, trzeba się było owego nauczyć, poznać konkretny zestaw tanecznych kroków, układów i gestów. A jak się pani ubierała np. do Lutni? W to co najmodniejsze. Miałam – mówiąc skromnie – dobry gust i szczęście w wyszukiwaniu ciekawych, a niekiedy niebanalnych kreacji. Jak mi się coś marzyło, to wpadało mi zaraz w ręce. Na przykład! Wymyśliłam sobie sztruksowe spodnie bordowe, a do nich bluzę krótką z kapturem. Idę do pani Plagowskiej i co widzę? Bordowe spodnie i bluzę na suwak i z kapturem. Niesamowite. Do dzisiaj takie historie mi się zdarzają. Tam gdzieś już krążył pan W.? Pan W. pojawił się, gdy miałam 18 lat. Acha. Na razie jest pani uczennicą… Boże, ta szkoła – to było coś strasznego. Wcale nie chciało mi się uczyć. Nic mi nie szło, nic mi do głowy nie wchodziło – ja tylko do tej szkoły chodziłam. Szkoda mi było czasu czy to na otworzenie książki, czy na lekcji odrabianie! Wiele osób tak miało, no, ale przechodziła pani z klasy do klasy? Tak odpowiem… Miałam zdolności manualne. Bardzo ładnie rysowałam i mama obiecywała, że pójdę do technikum plastycznego w Nałęczowie – chociaż bała się mojego oddalenia od domu. Błędem było to, że o moich pasjach i marzeniach rodzice ze mną nie rozmawiali. Ala takie to były czasy. Moja siostra kończyła już liceum, tata był w radzie szkoły i zapisali mnie do LO. Komisja kwalifikacyjna spytała, dlaczego chcę chodzić do tej szkoły, a ja w płacz. Ja chcę chodzić do liceum plastycznego – szlochałam! Dostałam histerii, wyprowadzili mnie do sekretariatu… Ale pani została w tym LO. Tak, ale pomyślałam, że nie będę się uczyła. I cóż, od razu przy odpowiadaniu mówiłam, że nie umiem. No a potem gadałam bzdury, żeby czas odpowiedzi na pytanie uciekał – bo tak prosiła klasa. Pan Latek mnie pyta, jak nazywają się piece do wypalania wapna? A ja odpowiadam – WAPNIAKI. I co? Pan dyrektor się wściekł i powiedział, że wapniaki to mogą być moi rodzice. A pani, że “tylko nie moi rodzice”! Nie, nie pyskowałam, bałam się. No i same dwóje… Pytali mnie, dlaczego się nie uczę. Ja swoje: chcę do szkoły plastycznej. Siostra idealna, ja czarna owca. Powiedziano mi, że jak poprawię oceny, to jest szansa, że do tej szkoły plastycznej pójdę. No i udało się poprawić oceny ze wszystkich przedmiotów prócz fizyki. Pani Lerch obiecała, że mnie zapyta, ale nie zapytała, twierdząc, że nie można nauczyć się w krótkim czasie tego, czego inni uczą się przez rok. No, chyba że pan od geografii nie postawi mi dwói. Poszłam do geografa, a ten mówi, że nie postawi mi trói. Nie ma mowy. Byłam załatwiona i załamana! Dodam, że pani Krygier bardzo mnie wspierała, i za to jestem jej wdzięczna. Jedyna, która tak się zachowała. A pan Krygier? Kiedy nie przyszłam do szkoły, kazał mnie szukać w obawie, że sobie coś zrobię. I gdzie panią znaleźli? W PTTK. Ha ha – bo gdzie mogłam iść? Tam się wszyscy spotykaliśmy, bo Światowid był dla nas za elegancki i za drogi. A poza tym, starsi tam chodzili. Dobre miejsce… Domyślam się, że zmieniła pani szkołę. Tak, ale też jej nie skończyłam. Ale wreszcie jakąś pani skończyła! Tak. W Warszawie skończyłam wraz z synem Łukaszem Technikum Ekonomiczne i oboje poszłyśmy na studia. Musiałam nadrabiać młodzieńcze fantazje. I tak przy okazji powiem, że zarówno czas nauki w Warszewie jak i czas studiom poświęcony, bardzo miło i ciepło wspominam. Fajnie też było ponownie mieć naście lat. Wracając do lat młodości. Dobro w tych latach już pani czyniła? Pamiętam NIEWIDZIALNĄ RĘKĘ. Byłam uczynna, pomocna, drobne radości ludziom niesione, już wtedy mnie cieszyły. No i? No i miałam już 18 lat i poszłam do pracy do przedszkola mojej mamy zatrudniona jako pomoc wychowawczyni. Dzieci były fantastyczne. Uwielbiały mnie i z wzajemnością. Wspomnę tu choćby Delfinę Dublewską. Ale kolejny rok i kolejne dzieci i katastrofa. Ja się do nich nie nadawałam. Odeszłam. Pojechałam na 3 miesiące do pracy do NRD. Pracowałam w fabryce i choć podobało mi się tam, to tęskniłam do Polski, do Pułtuska. Wróciłam. I co? Wreszcie Wojciech? Stoję z Elą Liberską, palimy papieroski w amfiteatrze, a tu Wojtek z dwoma kolegami. Nie zainteresował się mną, tylko moją koleżanką. Mnie też on nie interesował. Starszy ode mnie o 2 lata, znał życie – ja nie. Był kierownikiem administracyjnym w DOMU KULTURY. On i Ela spotykali się u mnie w domu. Pani taka trochę nieopierzona była… Sprawiałam wrażenie, że hola hola, a tak nie było. No, ale Wojciech… Oni się rozstali. I ni stąd ni z owąd zostaliśmy ze sobą. Potem został dyrektorem Uniwersytetu Robotniczego i wiceszefem ZSMP. Organizował z Ryśkiem Befingerem i innymi budowy bloków patronackich. W mieście był przez to bardzo znany. No i ślub. Tak, pojawiły się dzieci – syn i córka. Byłam dobrą gospodynią, chociaż leniwe mi się rozpuściły – o klopsach już nie wspomnę! Sąsiadka, pani Adela Borzyńska, próbowała wdrażać mnie w rolę gospodyni z rezultatem mocno umiarkowanym jednak. Piękna osoba – miłe wspomnienia! No to teraz czas czynienia dobra… Czułam potrzebę pomagania. Miałam np. pomysł, żeby być wolontariuszką w szpitalu. I przyszedł taki moment, że zatelefonowałam do Ani Kaczuk z propozycją zorganizowania akcji PODARUJ OBIAD. “Rób, co chcesz”- odpowiedziała Ania! Akcja trwała sto dni i była bardzo udana. Pułtuszczanie wspierali nas mocno. Pan Adam Maicki co najmniej raz w tygodniu fundował obiady, podobnie pastor Damps i dziesiątki innych pułtuszczan. Bardzo dużo ludzi korzystało z tych zawieszonych na tablicy paragonów obiadowych. Ale też zdarzali się ludzie roszczeniowi. Mówili: “Jak to dziś same zupy? A my chcemy drugie danie”. Zjawiali się głodni, będący pod wpływem alkoholu lub nie pierwszej czystości. Tym wydawaliśmy dania na wynos. Nie obyło się bez hejtu! Zarzucano mi, iż się lansuję. No cóż! Zrobiłam taką akcję którą inni też mogli, a nie zrobili. Może nie chcieli się lansować! A szkoda, bo to pożyteczny dla ludzi lans. Są ludzie chętni do pomocy innym? Są i nie przesadzę, jak powiem, że jest ich mnóstwo. Kiedy zaczynam jakąś akcję, pojawiają się natychmiast! Serce się cieszy i nie raz łzy napływają do oczu. Bywa, że otrzymuję po kilkadziesiąt telefonów dziennie. Ludzie proszą o pomoc, inni ją oferują, a ja te prośby i te oferty rzucam na mój FB. Nagłaśniam. Zbieram dary, rozwożę lub proszę o rozwiezienie. Akcja szafa… Uważam się za jej matką chrzestną – chociaż nie ja szafy stawiałam. Za to pozyskuję do nich odzież, buty, akcesoria. Od Andżeliki Zielińskiej ze sklepu Outlet Logos wiele rzeczy dostałam, naturalnie z innych miejsc także. Niedawno odebrałam dużo kurtek ze skóry, żakietów, może trochę retro, ale to teraz modne. Większość zniknęła błyskawicznie. To cieszy! Bezdomne zwierzęta… A to OKNO dla KOTÓW! Przeczytałam wzruszającą prośbę Oli Heromińskiej, wolontariuszki Pana Kota, o pokarm dla bezdomniaków. Zrobiłyśmy okno w barze Krokiet Ani Kaczuk i tam ludzie kładą karmę. Gdy jej nazbieramy, przekazujemy do Pana Kota – do wspaniałych ludzi. U nich koty są w raju. Dzięki łańcuszkowi ludzkich serc uratowaliście bezdomnego przed zamarznięciem… Tak, to długa i dramatyczna historia, która doczekała się szczęśliwego finału. O bezdomnym w starym młynie na ul. Warszawskiej koczującym, powiadomiła mnie telefoniczna rozmówczyni. Rozpoczęliśmy poszukiwania, a on wciąż ginął nam z oczu. Szukała go i straż miejska i policjanci. Dramat, bo temperatura spadła już do -10 stopni! Wreszcie go namierzono. Dyrektor MOPS Beata Gemza zorganizowała bezdomnemu miejsce w schronisku w Pokrzywnicy. I tak oto wspólnie, uratowaliśmy życie człowiekowi. A pani ratowanie drzewostanu lipowego? To przecież pani redaktor do mnie zatelefonowała, alarmując, że jak ja nie pomogę, to lipy padną pod piłą i będzie lipa! Powiedziałam, że nie ma sprawy i drzewa… uratowane. Wprawdzie osiem wycięto, ale były chore i trzeba było je usunąć. Tylko w ciągu 5 dni aż 700 osób swymi podpisami niosły ratunek tym drzewom. Udało się – jest cudowna aleja na Starym Mieście, jest tlen dla miasta, jest satysfakcja tych wszystkich, którzy pomagali, którym uroda miasta autentycznie na sercu leży. No i widzi pani, nie jestem specjalistką w jednej dziedzinie (śmiech). No nie! 29 rusza pani na ulicę. Z puszką i w przebraniu, dla WOŚP. “, |