Tygodnik Pułtuski

LATO-ZIMA, ILE UROKÓW W SOBIE MA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

NIE JEŹDZIŁ, KTO NIE MIAŁ NOGI
Pytasz, jak spędzałem dzieciństwo. Najkrótsza odpowiedź jest taka: tak, jak wszyscy chłopcy w moim wieku w Pułtusku. Tak, nad Narwią, kapiąc się latem i jeżdżąc na łyżwach zimą. Na łyżwach nie jeździł tylko ten, kto nie miał łyżew albo nie miał nogi. A kiedy miał nogi, a nie miał łyżew, to zasuwał na butach. Mrozy były większe, zimy śnieżne, nawet rozlewiska były większe, nie było telewizji i komputera, więc bawiliśmy się nie w domach, a na powietrzu. Bawiliśmy się stadnie, chłopaki z jednego domu, z jednej ulicy i z sąsiednich ulic. My, z końca Daszyńskiego, stanowiliśmy stado z dziećmi, potem podrostków, z Nasielskiej i Warszawskiej, i Kolejowej. Mówisz, że w swoich wspomnieniach nie ma dziewczynek. A który kilkunastolatek zwracał uwagę na dziewczynki skaczące na skakance albo zjeżdżające z małej górki na saneczkach z oparciem, kiedy otwierała się przed nim przestrzeń z lodem jak masełko albo toń Narwi, w której pławiliśmy się w upalne lato wraz z hordą kolegów, w której łowiliśmy ryby…

ŁYŻWY

Zima to takie skojarzenie: łyżwy i lodowisko. Nie, no jasne, że nie lodowisko sensu stricto, lecz wylewy Narwi. Mieszkałem bardzo blisko Narwi, więc nie mogło być inaczej. Biegło się na łeb na szyję do starej odnogi, a dokładniej do zatoczki, przy młynie, gdzie jazda była bezpieczna. Lód był tam świetny, chociaż bywało, że śnieg z niego trzeba było odgarniać. Na tym lodzie najpierw jeździłem na łyżwach, kiedy podrosłem, grałem w hokeja. ŁYŻWY? Przykręcane na blaszki w obcasie, łapki z przodu, do nich kluczyk. Drugi z modeli miał łapki z przodu i tyłu i nie wymagał blaszek w obcasie. Często się zdarzało, że obcas nie wytrzymywał szalonej jazdy i odpadał razem z blaszką oczywiście. Wtedy nie było mowy o jeździe, szedłem więc do szewca, pana Podlasina, on reperował but i jeszcze dorzucał opowieść o swoim udziale w wojnach na Wschodzie, żeby nie skłamać, ale chyba o wojnie rosyjsko-japońskiej

Najlepszym prezentem pod choinkę były więc nowe łyżwy, nie jakiś tam praktyczny prezent. Łyżwy się smarowało i ostrzyło, szczególnie kiedy się zjeżdżało z górki przy domu pana Podlasina, górka było dość stroma, a tak naprawdę to była szosa na Warszawę. Jeździły nią samochody, których się czepialiśmy. Było to dość niebezpieczne, ale frajda była. I kiedy oddawaliśmy się szaleństwom w tym miejscu, to łyżwy ostrzyliśmy pilnikiem na półokrągło. A kiedy jeździliśmy po zamarzniętej Narwi, po lodzie nad ciemną tonią pod mostem, musieliśmy mieć łyżwy naostrzone w głęboki rowek i na bardzo ostro. Jak ktoś się niefortunnie przewrócił, lała się krew.

Ale ten hokej. Do niego potrzebny był kij. I tak się złożyło, że podczas wyprawy po Narwi, za POM, zauważyliśmy pień i takie odgałęzienie w kształcie łopaty. Wyciąłem je, ociosałem, zrobiłem wielką łopatę. Suszyła się całe wakacje, na strychu, a zimą już miałem kij hokejowy. Leciutki, masywny, kapitalny, grało się nim rewelacyjnie. I miałem łzy w oczach, kiedy mi ta łopata pękła, a to wszystko przez śrut wielkości piłki pingpongowej. Grało się krążkami z odpadniętych obcasów, wcześniej opiłowanych, kulami, kamieniami. Krążka nie kupiłeś, nie było pieniędzy, a i krążków też. Kiedy jeździliśmy na tzw. odnodze, to nie raz i nie dwa zmoczyliśmy buty, a i spodnie, kiedy – przy trzcinach – wpadaliśmy w wodę. Raz wpadłem do kolan obiema nogami. O pójściu do domów nie myśleliśmy, bo rodzice już by nie wypuścili. Do domu to któryś z nas leciał po wałówkę i zaraz wracał na lód. Najczęściej za pazuchą przynosił ciasto drożdżowe, szczególnie po świętach. Cały dzień się spędzało na lodzie. Kto jeździł? Wszyscy z naszej ulicy i z nią sąsiadującymi. Na pewno był mój straszy brat Wiesław, dobry łyżwiarz, Lachowski, Szczeczko, Prusińscy… Dziewczyny nie jeździły.

Jeździliśmy też po łąkach, gdzie przed wojną stała olbrzymia kamienica rodziny mojej mamy, obecnie jest tam straż pożarna, woda tam była płytka, ciągnęła się w stronę rzeki, a zamarznięta służyła za lodowisko. Nazwaliśmy to miejsce giętawkami. Lód często pękał, uginał się, trzeszczał i można było wywinąć orła. Nieraz wypuszczaliśmy się w górę Narwi, za Białą Górę, a i dalej. Chociaż tam była jazda niebezpieczna ze względu na spiętrzenie lodu. Tak sobie myślę, że gdyby wówczas ktoś ogarnął nas, jeżdżących na łyżwach i grających w hokeja, to mógłby założyć niezły zespół hokejowy.

SANKI

Łyżwy łyżwami, ale trzeba powiedzieć i o sankach. Ładną górką mieliśmy zaraz za młynem, stromą, ale krótką. Na tę górkę można było dojść od strony Warszawskiej, przez przedwojenny cmentarz dla ubogich. Dziś stoi tam stacja paliw. Jazda z niej była ekstremalna, najpierw spotykało się na torze spore wybrzuszenie, potem grzało się w dół, przejeżdżało przez odnogę Narwi, potem – jak kto miał szybki sanki – przez pas ziemi między odnogą a Narwią i można było wylądować w rzece, pod krą. Ale pęd był dobry, z tej górki też zjeżdżaliśmy na łyżwach. Obciążenie nóg przy tym zjeździe było tak wielkie, że nogi trzęsły się jak galareta. Jak przychodziliśmy do domów, byliśmy mocno zmęczeni, nieraz zmoczeni, ze spoconymi plecami. Ale choroby nas się nie imały. Byliśmy zahartowani.

KĄPIELE

Z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy woda była już cieplejsza i można się było w niej wykąpać. I tak się zdarzało, że kąpaliśmy się na długo przed świętym Janem, tacy KOZACY byliśmy. Z prawej strony mostu była burta, starsi chłopcy z niej skakali, a niektórzy nawet z mostu. Dla nas, mniejszych, to było zakazane. Tuż przy burcie był dół zwany koniakiem, do niego się skakało. Cyganie pławili tam konie. Przed nim i za nim było płytko, więc obchodziliśmy ten koniak i dalej płynęliśmy. Pływać za bardzo jeszcze nie umieliśmy, co najwyżej żabką, po kozacku. Nauczyłem się pływać przez… patrzenie. Pokonywałem duże dystanse, ale pływałem bezstylowo. Popełniałem mnóstwo błędów i studiując na AWF, musiałem się namordować, żeby wyeliminować złe nawyki, żeby np. zmienić styl pracy rąk i nóg przy kraulu.

Kąpiele… Kapały się całe rodziny, przychodziły ciepłymi wieczorami nad Narew, na naszą dziką plażę przed mostem od strony POM-u. Wrzasku było co niemiara, rżały pławione konie – cisza nad wodą zapadała dopiero późnym wieczorem.

RYBY

Łapaliśmy miętusy pod mostem wyszkowskim. Odgarniało się kamień, w ręce widelec i ciach w miętusa. To była zabawa! Ja byłem rannym ptaszkiem – łapałem muchy, wkładałam je do pudelka po zapałkach, wędka w rękę i na ryyyby! Do tej pory muchy nie mają nade mną przewagi. Żona krzyczy: -O, tu, tu, lata! – a ja za nią i już ja mam. Raz złapałem nawet dwie i to w locie. No i z tym pełnym pudelkiem much szło się na blejki. A tak brały, że bańka na mleko, była pełna. Blejki łowiłem i na starej odnodze, i na Narwi, ale najlepsze miejsce było po lewej stronie mostu, gdzie stała złamana wierzba, z której zarzucałem wędkę. Machałem wędką i zdejmowałem ryby i tak w kółko. Pytasz o wędkę… ot, szło się do lasu, szukało leszczyny, wycinało się ją, suszyło… Jeśli kij był krzywy, przecinało się go, likwidowało krzywiznę, i łączyło się części kija rurką.

KOPY, ŚCIANKI, OBRĘCZE

Lato to był czas zabaw i rywalizacji. Rywalizowaliśmy, grając w kopy na pieniądze. W zakładzie ślusarskim, u pana Jaworskiego, dostawaliśmy metalowe krążki, kopy, których brzegi szlifowaliśmy. Graliśmy też w ścianki, szaleliśmy z obręczą od koła roweru. Patyk się wkładało w wgłębienie obręczy i szuuu. Ścigaliśmy się i nieraz dochodziło do upadku i rozbitego kolana. Raz nasz kolega doznał kontuzji, płakał, a pan Kiełpiński, właściciel kuźni, poważny człowiek, powiedział: “Chodź tutaj do mnie, to ja cię zaraz… podniosę”. A powiedział to takim tonem, że przewrócony jeszcze szybciej schrzaniał. Klipę pamiętam, jakieś cegiełki, pikuty – graliśmy w nie nad Narwią, ale zasady zatarły się w pamięci. Raz, podczas jakiejś gry przy sklepie, przejechałem się na denku od butelki: krew, ból, mama mało nie zemdlała i skończyło się wizytą w ośrodku zdrowia.

A PANI TO MI SZELKI URWAŁA

Zapomniałbym o berku w sadzie z moimi kuzynami Golatowskimi. Uciekać można było na drzewa, co wymagało wielkiej zręczności i zwinności. Ta zwinność pomogła mi raz uciec przed panią profesor Królak. Przez ogród pani Królak leciało się na skróty nad Narew. W jej ogrodzie rosły dorodne wiśnie i śliwki, na które się zasadzaliśmy. Raz chłopaki dali dęba, a ja, jako najmłodszy, zostałem złapany. Pani profesor urwała mi szelki… Po latach pani Królak, która uczyła mnie francuskiego w ogólniaku, powiedziała: “A ty Dzierżanowski do mnie na wiśnie przychodziłeś”, a ja na to: “A pani to mi szelki urwała”. Pani profesor uśmiechnęła się wtedy, a rzadko się uśmiechała.

KACICKIE ODPUSTY TO BYŁA FRAJDA

No, a odpusty w Kacicach to dopiero była frajda. Ludzie walili do Kacic szosą i wodą. Był tłum, wrzask i była loteria, którą źle zapamiętałem, bo zostałem oszukany przez właścicielkę straganu. Wygrałam pięknego ceramicznego konia, a dostałem byle co. Była ruletka. Pieniądze na odpust zbierało się na długo przed odpustem. Ja dostawałam drobniaki od mamy za obrzucanie szwów, ale to była zbyt nudna robota dla wiercipięty. Wolałem wyścigi rowerowe, a że byłem mały, to jeździłem pod ramą. Pamiętam też maszerowanie za wojskiem, które podążało na manewry na Popławach, to było ekscytujące i pewnie znane wielu pułtuszczanom.
Pod reakcją GMD

 

 

 

Komentarze

Exit mobile version